Artur St. Rolak: Federer za trzy lata

Bartosz Chmielewski , foto:

Bartosz Chmielewski

Sylwetka Jerzego Janowicza
Tekst pochodzi z numeru wydanego przed Australian Open

Po półfinale US Open żałował, że nie miał jednego dnia więcej na odpoczynek, bo w najważniejszym meczu w krótkiej jeszcze karierze po prostu zabrakło mu sił. Dziś Jerzy Janowicz ma bardzo konkretne plany związane z Australian Open.

Przypuszczam, że w Australii zagram jeszcze lepiej niż w Stanach, bo ten wynik bardzo mnie zmotywował – mówi z przekonaniem. A jeszcze pół roku temu nazwisko tego 17-latka, mierzącego dziś 202 cm wzrostu (być może jeszcze kilka mu przybędzie…), niewiele mówiło nawet fachowcom. Od listopada 2006 do maja 2007 wygrał wprawdzie trzy turnieje ITF, ale na US Open leciał zadowolony, że nie musi grać w eliminacjach, a awans do drugiej rundy wziąłby w ciemno.

Awansował do drugiej, trzeciej – i tak aż do ostatniej. Wychodził na kort, wygrywał z teoretycznie lepszymi od siebie i z meczu na mecz ściągał na siebie coraz większą uwagę mediów. Aż któryś z miejscowych dziennikarzy dwoma celnymi słowami scharakteryzował Polaka: „Serving machine”. – Podobno 212… – mówi Janowicz o prędkości swojego pierwszego podania.
Maszyna zacięła się dopiero w finale, choć Mieczysław Bogusławski (odpowiedzialny za przygotowanie fizyczne Janowicza) twierdzi, że nie tyle się zacięła, co po prostu nie zdążyła odpocząć. – Regeneracja zawodnika o takich parametrach trwa dłużej. „Czerwona lampka” w jego organizmie paliła się już od półfinałów. Zabrakło jednego dnia, aby ją zgasić. Jestem pewien, że tenisowo by sobie poradził…

Volleyball nie, wolej tak

Anna i Jerzy Janowiczowie – rodzice Jerzyka (tak go wszyscy nazywają dla odróżnienia od taty) – byli siatkarzami. Na boisku spędzili w sumie 32 lata. Mama radziła sobie doskonale: z ŁKS-em zdobyła komplet medali mistrzostw kraju i grała w reprezentacji Polski. Na zakończenie kariery wyjechała na kontrakt do Turcji, co – póki Jerzyk nie wyrósł na tenisistę z aspiracjami – zapewniało spokojne i dostatnie życie.

Dzisiejsi siatkarze też nie mogą narzekać, ale Jerzyk nie poszedł śladami rodziców. Mama wprawdzie podejrzewa, że „gdyby zobaczył nas grających w siatkówkę, to na pewno też by grał”, ale syn stanowczo protestuje: „Na pewno nie!”. Tych wątpliwości już nie da się rozstrzygnąć, wszyscy są natomiast przekonani, że jeśli nawet Jerzyk trafiłby pod wysoką siatkę, to sukcesów raczej by nie osiągnął. Nie ten charakter. – Jest strasznym indywidualistą. W grach zespołowych nie można być aż takim. On chce ciągle grać, on chce rozwiązywać wszystkie problemy, on nikogo nie słucha. W czasie meczu trener może dla niego nie istnieć – tłumaczy pani Anna. Zresztą od dziecka trenował sam, a nie w grupie. Rówieśnicy byli trochę za słabi, zaś starsi albo nie chcieli, albo się bali, że młodszy może być lepszy.

Zaczął grać, bo zobaczył, jak – amatorsko i dla przyjemności – gra jego tata. To mógł być pierwszy wzór do naśladowania, ale dziś Jerzyk musi i chce porównywać się z najlepszymi. Choć nie wszystkimi: – Przede wszystkim Roger Federer, no i może trochę Andy Roddick. Na pewno nie Rafael Nadal, on mnie w ogóle nie kręci. Nie przepadam za takim tenisem.

Wywiadówki i wywiady

Mogłoby się wydawać, że po takim sukcesie chłopak z takimi warunkami fizycznymi będzie przebierał w ofertach. Mijają jednak tygodnie, a główny ciężar finansowania kariery Jerzyka nadal spoczywa na rodzicach. Sprzedali cztery sklepy z odzieżą, bo nie mieli czasu pilnować interesu. Na ubiorach finalisty US Open ciągle jest jeszcze miejsce na naszywki sponsorów, które załatałyby dziurę w budżecie. BOT Bełchatów pokrywa koszty zatrudnienia jednego trenera, Ibis daje noclegi w swoich hotelach, Coca-Cola zapewnia napoje, trochę dokłada Pruszyński (ten od blach). Prawie „dogadana” jest już umowa z PZT-Prokom Teamem, ale nigdy nie jest tak dobrze, aby nie mogło być lepiej.

Bardzo przydają się stare kontakty. Przed US Open przydały się znajomości siatkarskie. Przez trenera Andrzeja Niemczyka trafili do Elżbiety i Bolesława Brzezińskich, mieszkających dziś w Nowym Jorku. Pomogli i finansowo, i organizacyjnie. Mogą dziś mówić, że w sukcesie Jerzyka mają jakiś skromny udział.

Finalista juniorskiego US Open na pewno nie może narzekać także na nauczycieli. W Szkole Mistrzostwa Sportowego wiedzą, że kartkówki, klasówki i prace domowe mogą poczekać, aż uczeń wróci ze zgrupowania albo zawodów. To dość proste przełożenie: im lepsze wyniki na korcie, tym większa tolerancja w klasie. – Bez problemu dogaduję się z nauczycielami, kiedy mam zaliczać kolejne przedmioty i tematy. Pomagają też na co dzień, bo trenuję dwa razy dziennie i muszę potem trochę odpocząć. Czasu na naukę nie zostaje więc zbyt wiele, a na jakieś hobby – poza komputerem – już w ogóle.

Najmniejsze zaległości ma z języka angielskiego, bo podróże przecież kształcą. Na konferencji prasowej po finale US Open trener Jakub Ulczyński musiał jeszcze robić także za tłumacza. – Gorzej jest z wywiadami, ponieważ troszkę się zacinam, ale ogólnie nie jest źle – zapewnia Jerzyk.

Mili ludzie do ogrania

Ricardasa Berankisa – finałowego rywala Janowicza – spotkał nie lada zaszczyt: przed „dorosłym” finałem Litwin rozgrzewał Federera. W drugim tygodniu Wielkiego Szlema Polak miał okazję podpatrywać naprawdę najlepszych, bo tenisiści drugoplanowi już się pożegnali. Tak sobie podpatrywał i zauważył, że to zupełnie normalni i po prostu mili ludzie. A przy okazji doszedł do wniosku: – Są dobrzy, ale jeśli będę ciężko pracował, to za trzy lata będę w stanie ich ograć.

Sporo w tych słowach fantazji, mało skromności, ale… Czyż nie do odważnych świat należy?

Artur St. Rolak


JERZY JANOWICZ

Urodził się 13 listopada 1990 r.

Wygrał trzy turnieje ITF Junior Circuit w singlu (Rijad, New Delhi i St. Poelten) i jeden w deblu (Halle 2007); finalista US Open juniorów w singlu. Trenuje z Jakubem Ulczyńskim (tenis) i Mieczysławem Bogusławskim (przygotowanie ogólne).