Mistrzostwa WTA: damy na ostatniej prostej

/ Mateusz Grabarczyk , źródło: sonyericssonwtatour.com, foto: AFP

W kobiecych rozgrywkach prawie wszystko pozamiatane. Większość światowej elity może już udać się na zasłużony odpoczynek i ruszyć w ciepłe krańce globu, gdzie znajdą lazurowe wody i piaszczyste plaże. A może wręcz przeciwnie: zaszyć się w domowym zaciszu i, wśród najbliższych, leniuchować, ile się da. Jednak najlepsze z najlepszych na wakacje muszą jeszcze poczekać. Przed ósemką czołowych tenisowych dam jeszcze jeden tydzień zmagań, a przed nami, kibicami, jeszcze jeden tydzień wielkich emocji.

Doha, albo, jeśli ktoś woli, Ad-Dauha, gości Mistrzostwa WTA po raz drugi. Tak jak przed rokiem, tak i teraz, do stolicy Kataru poleciała Agnieszka Radwańska. Tak jak przed rokiem, tak i teraz, będzie drugą rezerwową. I chciałoby się dodać, że tak jak przed rokiem, tak i teraz, uda jej się zagrać w turnieju… Obie sytuacje wyglądają bliźniaczo, a historia lubi się powtarzać.

Turniej mistrzyń powoduje mieszane uczucia. Z jednej strony wielkie ożywienie, a z drugiej obawę. Po pierwsze, co jest oczywiste, impreza z udziałem ośmiu najlepszych tenisistek roku budzi nadzieję na wspaniałą, emocjonująco walkę. A fakt, że między Dinarą Safiną a Sereną Williams trwa walka o pozycję liderki rankingu na koniec sezonu, sprawia, że adrenalina wzrasta. Ale na tego typu zawody trzeba spojrzeć realistycznie. Przypomnieć sobie poprzednie edycje i zdać sprawę z terminu rozgrywek. Biorąc pod uwagę ostatnie występy czołowych dam, można się obawiać o poziom, jaki zaprezentują w Doha. Caroline Wozniacki, Victoria Azarenka, Venus Williams czy Jelena Janković formą w azjatyckich turniejach nie błyszczały. Nie wspominając już o Dinarze Safinie, znów będącą liderką rankingu, która od US Open szła po równi pochyłej, sięgając w Pekinie dna. Możemy się jedynie pocieszać i mieć nadzieję, że była to tylko zasłona dymna i gromadzenie sił przed najważniejszym startem ostatniej części sezonu.    

Jednak nawet w najbardziej optymistycznej wersji pojawia się jeszcze jedno „ale”, o które bać się należy, a którego przeskoczyć się nie da. Kontuzje. Przykładów nie trzeba daleko szukać. Pierwszym, przychodzącym na myśl, jest zeszłoroczny turniej mistrzyń, w którym zagrała zarówno pierwsza jak i druga rezerwowa, a z powodu urazów, już w fazie grupowej, odpadły Ana Ivanović i Serena Williams. Na dzień dzisiejszy żadna zawodniczka z czołowej ósemki nie zgłaszała problemów zdrowotnych, ale wystarczy zerknąć na wyniki ostatnich turniejów (albo pozaklejaną plastrami i bandażami Agnieszkę Radwańską), a już ciarki przechodzą po plecach, chociaż akurat krecze w wykonaniu czołowych zawodniczek były rzadkością, ale w końcu to one docierają do najwyższych rund dużych turniejów i rozgrywają najwięcej ciężkich spotkań, co naraża je na kontuzje. A plaga urazów (nie tylko wśród najlepszych), która nawiedza ostatnie tygodnie każdego sezonu Touru, przez co zawody tracą na atrakcyjności, każe zapytać, czy kalendarz startów jest odpowiedni.

Pierwszego dnia do walki stanie sześć zawodniczek. W ramach rozgrywek grupy białej Victoria Azarenka zagra z Jeleną Janković. Ich spotkanie rozpocznie się o godzinie 17 czasu miejscowego (15 czasu polskiego). Następnie odbędą się dwa mecze grupy brązowej. Najpierw Venus Williams zmierzy się z Jeleną Diemientiewą, a potem Serena Williams będzie walczyć ze Swietłaną Kuzniecową, która, chyba jako jedyna, znajduje się ostatnio w bardzo dobrej formie.

W ostatnim tegorocznym turnieju jest o co walczyć. W porównaniu z zeszłą edycją nagrody za wygrane w fazie grupowej nie zmieniły się. Stawką wyjściową jest 100 tysięcy „zielonych”, które otrzyma każda tenisistka. Za każde zwycięstwo organizatorzy płacą kolejne 100 tysięcy dolarów. Jednak już w fazie pucharowej jest inaczej. Triumfatorka imprezy, która wygra wszystkie spotkania, otrzyma 1 550 000, czyli o 210 tysięcy więcej niż przed rokiem. Finalistka zaś 780 000, co jest kwotą wyższą od zeszłorocznej o 65 tysięcy.