Magdalena Grzybowska: Ważni i ważniejsi
Z cyklu: Magda radzi
Może się komuś wydawać, że najważniejszą osobą odpowiadającą za organizację turnieju jest jego dyrektor. Gdyby nie on, nie byłoby sponsorów i czeków w kieszeniach tenisistów, nie byłoby sztabu ludzi z jasno przypisanymi rolami, dzięki którym gdzieś między drugą rundą a półfinałem turnieje nie pogrążają się w chaosie. Bez dyrektora turnieju – czyli kogoś, kto stoi okrakiem na granicy sportu i biznesu – nie byłoby splendoru, imprez dla VIP-ów, nie mówiąc już o tak banalnych rzeczach jak nowe piłki po dziewiątym gemie.
Otóż z perspektywy zawodników wcale tak nie jest! Niespodzianka? Pomyłka? Afront? Gdybym była dyrektorem turnieju, na pewno walnęłabym teraz ręką w stół. Z hukiem, a jakże! No jak to? Oczywiście każdy poprawny tenisista wie, że zasługi dyrektora turnieju są nieocenione i nigdy nie zapomni ukłonić mu się w pas w półfinałowych podziękowaniach. Prawda jest jednak taka, że na wielu turniejach połowa tenisistów zna dyrektora tylko z nazwiska. Albo wcale.
Nie jestem dyrektorem turnieju, zatem walenie pięścią w stół pozostawię komuś innemu. Jednak przy całym szacunku dla dyrektorów wiem, że dla wszystkich tenisistów i tenisistek – nieważne, czy są gwiazdami, czy tylko kimś, kto obija się o pierwszą setkę rankingu – w hierarchii ważności na szczycie stoją inne osoby. Szczególnie na turniejach wielkoszlemowych ewentualnie pierwszej kategorii, gdzie czasami wręcz trzeba wykazać się odrobiną sprytu, żeby niepotrzebnie nie utrudnić sobie życia.
Moją subiektywną i – wyjaśniłam na początku – niesprawiedliwą listę osób równych i równiejszych otwiera Pan (albo Pani) Od Treningów. Na największych turniejach POT siedzi za wysokim blatem przed komputerem lub wielką płachtą papieru i wpisuje w schludne tabelki bulgocący tłum chętnych na trening. Do papierków POT trudno wściubić nos. Trzeba mu (jej) wierzyć na słowo. Gdy mówi, że wolnego kortu nie ma. I wtedy, gdy niewzruszony (niewzruszona) kręci głową, że tu nie można, bo to jest kort przypisany mężczyznom. Również kiedy z szerokim uśmiechem triumfu, że coś znalazł (znalazła), oświadcza, że kort jest, ale trzeba jechać na drugi koniec świata do innego klubu. Musimy ufać zapewnieniom POT, że jak tylko będzie taka możliwość, to dodatkową parę trenujących dopisze nie nam, tylko komuś innemu. W hierarchii władzy, jak widać, POT stoi wysoko. Co więcej, osoby pełniące tę funkcje głęboko zapuszczają korzenie i nie zmieniają się przez lata. Może możliwość poznania charakteru wszystkich tenisistów i tenisistek tak bardo przyciąga do tej pracy? Nie wiem…
Wobec POT trzeba zachowywać się rozsądnie. To osoba nieprzekupna, mająca wyznaczone odgórnie zasady dotyczące treningów i niewchodząca z zawodnikami w żadne spółki. Ale to też tylko człowiek. Rzeczą fundamentalną jest zatem, aby już przy pierwszym kontakcie z POT zdobyć się na uśmiech i luz, nawet gdy kort numer 21 o ósmej rano, który nam oferuje, dotkliwie burzy nasz biologiczny rytm dnia. Również wtedy, gdy jakiś wewnętrzny głos każe nam buntować się wniebogłosy, bo to przecież absurd, żeby wolnych kortów nie było.
Oprócz POT są jeszcze inne równie ważne osoby: Panie w szatni, kierowcy rozwożący zawodników na korty i z powrotem do hotelu, fizykoterapeutki, kelnerzy, ochroniarze eskortujący tenisistów na kort. Nie namawiam nikogo do lizusostwa, ale bycie dla nich miłym naprawdę pomaga. Nawet najlepsi o tym wiedzą. Niedawno w Paryżu, podczas Gaz de France, byłam świadkiem, jak mama Dinary Safiny podziękowała kilku paniom za ich wysiłek dając im czekoladki przywiezione z Moskwy. Francja to jeden z krajów na świecie, gdzie je się najwięcej czekolady, więc szczebiotaniu i cmokaniu nie było końca. A wcale nie trzeba dawać czekolady, żeby pani w szatni przytrzymała dla ciebie ulubioną szafkę, aby kierowca nie zapomniał odebrać cię z hotelu, kelner podpowiedział najsmaczniejszą potrawę, a ochroniarz nie tylko doprowadził cię na kort, ale właśnie gdy tego najbardziej potrzebujesz, rozładował twój stres jakimś miłym zdaniem lub uśmiechem.
Gdy po pięciu latach przerwy stanęłam przed blatem treningowym w Melbourne, aby zarezerwować kort dla Agnieszki Radwańskiej, jeden z trzech Panów Od Treningów zakrzyknął na mój widok: „Ooooooohhh! Tall girl with a long name! You are back!”. Pamiętał, jak kiedyś dobijałam się do niego z nieprzetłumaczalnym nazwiskiem. Od razu zrobiło się jakoś przyjemniej.