Aleksandra Rosolska – siostra swojej siostry

Maciej Weber , foto:

Maciej Weber

To było po prostu niedopatrzenie. O Alicji Rosolskiej szanujący się kibic tenisa wie wszystko, co wiedzieć powinien. W „Tenisklubie” wspominaliśmy nawet o Speedusiu i Kręciole, kotach naszej czołowej deblistki. O jej siostrze najwyżej kilka słów przy okazji jakiegoś turnieju. Pora nadrobić tę zaległość.

Z Aleksandrą Rosolską rozmawia Artur St. Rolak 

Jak to jest być starszą siostrą Urszuli Radwańskiej albo Sereny Williams – mniej więcej wiemy. A starszą siostrą Ali?
– Sama przyjemność. Cieszę się, kiedy coś się jej uda. Nie ma między nami żadnej rywalizacji. Kiedy tylko mogę, staram się Alę wspierać. Nie mamy jednak za wiele czasu dla siebie, bo ona ciągle w rozjazdach. Staramy się jak najlepiej wykorzystać te dwa miesiące przerwy między sezonami – na wspólne zakupy, jakieś ploteczki, wszystkiego po trochu, ale ja też mam swoje zajęcia i sprawy do załatwienia.

Zdarza się jeszcze, że ktoś was myli i pyta cię na przykład o ostatni mecz w parze z Klaudią Jans?
– Jeśli już, to dziennikarze. Kilka razy czytałam, że ja gram w Paryżu, a Ala w jakimś OTK-u. Albo jak to jest możliwe, że ona jest jednocześnie i w Paryżu, i gdzieś w Polsce.

Dla porządku cofnijmy się aż do samego początku. Czy na kort trafiłyście w tym samym czasie, czy Ala musiała rok odczekać?
– Razem. Dopiero później nasze drogi się rozeszły, bo Ala potraktowała tenis bardziej poważnie niż ja. Mnie się po prostu trochę odwidziało.

Jedno jest pewne – tenis nie mógł was ominąć.
– No tak, przecież mama jest trenerką. Ale muszę podkreślić, że nikt do niczego nas nie zmuszał. Kiedy mama prowadziła zajęcia z innymi, my same z siebie chodziłyśmy odbijać na ściance. Nic na siłę.

Która z was na początku zdradzała większą smykałkę do tenisa? Która częściej wygrywała z drugą?
– Na samym początku ja. Chyba ja… Później jednak to się szybko zmieniło i zaczęłyśmy jeździć na inne turnieje. Pamiętam natomiast, że grałyśmy przeciwko sobie w halowych mistrzostwach Polski na Merze. Zdobyłam może ze dwa gemy.

To było w 2005 roku. Dwa lata wcześniej debiutowała pani w zawodowym tenisie i nie był to debiut przyjemny…
– Tu na Warszawiance, tak? Teraz już łatwiej mi mówić o tym 0:6, 0:6, bo przegrałam z Jeleną Janković. Eliminacje J&S Cup to jednak zbyt głęboka woda jak na pierwszy raz. Byłam zupełnie nieprzygotowana do tego startu. Denerwuję się przed mniej ważnymi turniejami, więc to nie był najlepszy pomysł.

W 2004 w ogóle pani nie grała w turniejach WTA albo ITF. Dlaczego?
– Szczerze? Nie mam pojęcia, nie pamiętam. Pewnie dlatego, że nigdy – nawet przez chwilę – nie stawiałam na karierę tenisową. W ogóle nie jeździłam na turnieje zagraniczne. A jak już raz pojechałam z Alą do Palermo, bardziej do towarzystwa na treningach, to przy okazji zagrałam, bo były wolne miejsca.

I od razu odniosła pani pierwsze zwycięstwo. Na dodatek nad rywalką sklasyfikowaną na 490. miejscu na świecie. Po co było czekać tak długo?
– Wtedy traktowałam tenis już na luzie, bo uznałam, że chyba jednak się do tego nie nadaję. Grałam więc dla czystej przyjemności, atmosfera turniejowa sprawiała mi wielką frajdę i nie czułam już żadnej presji, że coś koniecznie muszę. Mogłam spokojnie zacząć studia. To była chyba dobra decyzja, bo widzę, ile to wszystko kosztuje Alę. Wątpię, bym ja dała radę tak się poświęcić.

W singlu nie udało się podskoczyć wyżej niż na 993. miejsce w rankingu WTA, za to w deblu nauczyła się pani nawet wygrywać turnieje ITF. Talent w genach?
– Po prostu obie bardzo lubimy grać debla.

Można powiedzieć, że pod jednym względem przeszła pani do historii tenisa światowego. Wygrać tylko jednego seta i jednego super tiebreaka, a potem pokwitować nagrodę za zwycięstwo w turnieju to, każdy przyzna, sztuka nie lada.
– Aha, w Olecku? No faktycznie. Najpierw odpadłam w eliminacjach singla, do turnieju głównego weszłam jako „lucky loser”, chociaż byłam dopiero szósta wśród oczekujących, przegrałam w pierwszej rundzie z Karoliną Kosińską, czyli moją partnerką deblową, a potem czekałam aż na finał debla. W pierwszej rundzie i ćwierćfinale miałyśmy wolny los, w półfinale dostałyśmy walkowera i zagrałyśmy dopiero o tytuł.

Za to z atrakcjami – 11-9 w super tiebreaku… Na krajowym podwórku szło pani całkiem dobrze. Proszę oszczędzić nam szukania w sieci i powiedzieć, ile razy była pani mistrzynią Polski seniorek?
– W singlu raz, w deblu kilka, ale naprawdę nie pamiętam ani ile, ani kiedy dokładnie.

Patrząc na ten złoty medal nie pomyślała pani sobie przez chwilę, czy aby jednak nie spróbować znaleźć sobie swojego kawałka kortu?
– Był taki moment, gdy pomyślałam sobie, że może ten tytuł da mi „kopa” do przodu. Ale to trwało tylko chwilę. Wygrał rozsądek. W moim wieku już na to trochę za późno, a i kasę skąd wziąć? Trzeba było się na coś zdecydować i zrobić coś ze swoim życiem. Zdecydowałam się na naukę i pracę.

A w wolnym czasie na tenis na plaży. Szkoda, że tak późno wpadła pani na ten pomysł.
– To był przypadek. Poza tym to nie był mój pomysł, tylko Kasi Kalety, która mnie namówiła. Tam jest zupełnie inna atmosfera, mnóstwo luzu – po prostu plaża.

I przez przypadek zostałyście dwa razy medalistkami mistrzostw Europy?
– Udało się. Pojechałyśmy na mistrzostwa świata i zobaczyłyśmy, jak wiele dzieli nas od czołówki. A w ogóle to bardzo fajna dyscyplina sportu.

Nie jest to wystarczający powód do rzucenia studiów?
– Nawet nie trzeba niczego rzucać, bo w beach tennisie turnieje odbywają się w weekendy i można to pogodzić. Ale warto pamiętać, że na plaży nie zarabia się dużych pieniędzy i trzeba by sporo dokładać ze swojej kieszeni.

Skoro postawiła pani na studia, to porozmawiajmy o nauce.
– Czy to konieczne?

Praca dyplomowa napisana i obroniona?
– Nie.

Ale pisze się?
– Tak, ale nie w tej chwili.

Jaki temat?
– „Analiza zmian w internetowych serwisach tematycznych dotyczących dziedzin akademickich”.

Proszę?
– W tak zwanych „subjectgateways”…

Tak nie będziemy rozmawiać. Pozdrowienia dla siostry.
– Dziękuję.