Radwańska: Trzeba zacisnąć zęby i walczyć o swoje

/ Anna Niemiec , źródło: Korespondencja z Warszawy, foto: Tenisklub

W siedzibie Toytota Motor Poland odbyła dzisiaj konferencja prasową z Agnieszką Radwańską. Świeżo upieczona mistrzyni WTA Finals opowiedziała m.in. o emocjach i bólu towarzyszących jej w Singapurze. 

Większości tenisistek, po ważnych zwycięstwach, trudno opanować emocje. Część pada na kort, a część skacze do góry lub chociaż wznosi ręce w geście triumfu. Krakowianka po ostatniej piłce finału złapała się za głowę, a po jej policzkach popłynęły łzy. Była to nietypowa reakcja i nic dziwnego, że dziennikarze w pierwszej kolejności pytali o to, co się działo wtedy w głowie naszej zawodniczki. – Trudno było to opisać słowami. Zupełnie się tego nie spodziewałam. Przy takich końcówkach jest mnóstwo nerwów. Przez kilka chwil, a może nawet i godzin nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. To były łzy szczęścia, że udało mi się wygrać turniej takiej rangi, z takimi zawodniczkami. Poczułam również ulgę, że po tak trudnych pojedynkach, a z dnia na dzień było coraz trudniej, udało mi się rozstrzygnąć wszystko na swoją korzyść.

Podopieczna Tomasza Wiktorowskiego zdradziła również, że gdyby ktoś powiedział jej w kwietniu, że zwycięży w Mistrzostwach WTA, nie uwierzyłaby. – Na początku roku zupełnie nie mogłam się tego spodziewać. Początek był ciężki, to nie były wyniki, z których mogłam być zadowolona. Pierwsze pół roku na pewno było słabsze. Wszystko zaczęło się lepiej układać od kortów trawiastych. Zdecydowanie lepiej czułam się na korcie, a późniejsze występy w Azji nie potrzebują chyba żadnej oceny. Od początku do samego końca grałam swój najlepszy tenis. W kwietniu nie uwierzyłabym, że wygram w Singapurze chociaż jeden mecz.

Jest to wynik na miarę Wielkiego Szlema. Niektórzy mówią nawet, że Masters jest trudniej wygrać, bo jest tylko osiem najlepszych i nie ma tu łatwych meczów. Od początku trzeba grać na 100 procent albo i więcej, żeby taką imprezę wygrać.

Agnieszka Radwańska przeżyła w tym roku sporo trudnych chwil, ale cały czas mogła liczyć na wsparcie najbliższych. – Na początku sezonu mój poziom tenisa nie odbiegał aż tak bardzo od tego, co pokazałam teraz w Azji. Nie byłam jednak w stanie przełożyć tego, co było na treningu, na mecz i stąd słabsze wyniki. W trudnych chwilach pomogły mi przede wszystkim osoby, które teraz tu siedzą, Tomek i Dawid. Cały czas ciężko pracowaliśmy i czekaliśmy na moment, kiedy coś kliknie i zaskoczy w mojej grze. To jest sport. Nie da się grać cały czas na najwyższym poziomie, szczególnie, że nasz sezon jest wyjątkowo długi. Każdy przechodzi gorsze momenty.

Głośnym echem w mediach odbiły się słowa Tomasza Wiktorowskiego, który w trakcie meczu z Garbine Muguruzą powiedział podopiecznej, że nie ma chwały bez cierpienia. – Wiadomo, że im bliżej końca sezonu tym więcej jest tego cierpienia. W nogach miałam już kilka miesięcy gry, co znalazło odzwierciedlenie w licznych opatrunkach na ciele. Jednak tak jak powiedział Tomek, tu nikt nikomu nie da nic za darmo. Trzeba zacisnąć zęby i walczyć o swoje. To są już takie bóle mięśni, że nawet tabletki mało co pomagają. Pomimo tego, że brałam ich naprawdę dużo. Jedyne co można zrobić to myśleć o następnej piłce i walczyć na tyle, na ile noga pozwala. Żadnych myśli o zejściu z kortu na pewno nie było.

Fizjoterapeuta w takich turniejach, szczególnie w końcówce sezonu, jest niezwykle ważną postacią – Jason Israelsohn odwalił kawał niesamowicie dobrej roboty. W niektóre dni mieliśmy po trzy sesje zabiegów, żeby doprowadzić te nogi do stanu używalności, żebym mogła wychodzić na kort i grać. On zrobił wszystko co w jego mocy i na pewno ogromna jest jego zasługa, że byłam na korcie w jednym kawałku.

Według Polki kluczowym momentem turnieju był tie break z Simoną Halep. – Gdyby nie on, nie byłoby następnych spotkań. Tym bardziej, że takie tie breaki zdarzają się bardzo rzadko. Przy 1-5 z tak klasową tenisistką, mało kto przewidziałby, że jeszcze uda się z tego jakoś wybrnąć. Sama chętnie jeszcze raz zobaczę ten tie break, bo po meczu nie miałam jeszcze okazji.

Do tej pory największym sukcesem Agnieszki Radwańskiej był występ w finale Wimbledonu. – Są to porównywalne momenty. Cała otoczka i nerwy były bardzo podobne. Wychodząc na kort w Singapurze przypomniałam sobie finał Wimbledonu z Sereną i myślę, że to mogło mi nawet pomóc. W 2012 roku wyszłam na kort bardzo stremowana, z nerwów nie mogłam ruszyć nawet szyją. Tym razem wyszłam trochę bardziej rozluźniona, pomimo tego, że stawka była porównywalna.

Wielką nieobecną w Singapurze była Serena Williams. Dziennikarze zapytali krakowiankę czy nieobecność Amerykanki wpłynęła jakoś na nią. – Trudno przewidzieć co by było, gdyby Serena zagrała. Plusem na pewno było to, że zwolniło się jedno wolne miejsce. Szczególnie, że wiele dziewczyn walczyło o awans do samego końca. Serena grała w tym roku bardzo dobrze. Nie wiadomo jakby to się potoczyło, gdyby przyjechała, ale na pewno chciałabym z nią kiedyś zagra w Singapurze, również finale.

Robert Radwański po sukcesie córki nie krył radości i wzruszenie, ale opinii na temat jej obecnego szkoleniowca nie zmienił. – To jest mój ojciec, ale również były trener, z którym nie mam już od lat nic wspólnego, jeśli chodzi o tenis i moją karierę zawodową – skomentowała słowa taty starsza z sióstr Radwańskich. – Teamu oczywiście nie zmieniam, zostaje taki jaki jest. Mój ojciec lubi mówić dużo i ja muszę brać to na klatę, ale nie zawsze jest to łatwe.

Martina była jedną z pierwszych osób, która podeszła z gratulacjami. Bardzo fajnie, że dołączyła do nas również później, żeby razem świętować. Przy stoliku obok nas siedziała również Petra Kvitova ze swoją ekipą, więc było nas naprawdę sporo. Petra jest osobą z dużym dystansem do siebie, bardzo miłą zarówno na korcie jak i poza nim, wiec nie było problemu, żeby wspólnie świętować i napić się szampana.

Agnieszka Radwańska na środowej konferencji pojawiła się mocno zachrypnięta. Tenisistka szybko jednak wytłumaczą, że nie jest to efekt tylko i wyłącznie hucznego świętowania. – Wszystko się nałożyło. Byłam w Azji siedem tygodni i w sumie miałam może dwa dni wolnego. Po tych emocjach i wysiłku, wszystko ze mnie zeszło i od razu coś mnie złapało. Samoloty i klimatyzacja również nie pomogły. Wczoraj jeszcze w ogólnie nie mówiłam, więc dzisiaj jest już naprawdę dobrze.

Priorytetem nie od wczoraj, nie od tygodnie, ale od zawsze jest Wielkie Szlem. Kalendarz startów będzie podobny, bo skończyłam sezon w pierwszej dziesiątce rankingu, więc nie będę miała zbyt dużego wyboru jeśli chodzi o turnieje. W Igrzyskach Olimpijskich oczywiście zagram i będzie to dla mnie najważniejsza impreza razem z Wielkim Szlemem. Jeśli chodzi o Fed Cup to wszystko okaże się w grudniu. Będziemy wtedy rozmawiać i ustalać wstępne plany. Postaramy się wszystko zorganizować tak, żebym była wypoczęta i mogła grać na jak najwyższym poziomie przez cały rok.

Jeden z reporterów sprawdził, że w ciągu ostatnich pięciu lat w imprezach wielkoszlemowych tylko trzykrotnie zwyciężały tenisistki młodsze od reprezentantki Polski w tym momencie. – Doświadczenie w Wielkim Szlemie jest niezwykle istotne – przyznała finalistka Wimbledonu z 2012 roku. – Trzeba się odpowiednio przygotować na dwa tygodnie rywalizacji. Gra się co prawda co drugi dzień, ale stres towarzyszy zawodnikom, nawet w wolne dni. Wiek może nie gra aż tak dużej roli jak to, że w damskim tenisie wszystko się zmienia. Jest mnóstwo zawodniczek, które stać na zwycięstwa w najważniejszych imprezach. Zupełnym przeciwieństwem jest męski tenis, gdzie są cztery nazwiska, które powtarzają się w półfinałach i finałach wielkoszlemowych. U kobiet nawet te starsze dziewczyny, które być może sporo osób już skreślało, były w stanie wygrywać, więc mam nadzieję, że kiedyś uda się również mnie.

Na koniec Agnieszka Radańska zdradziła również swoje plany na najbliższe dni i tygodnie. – Na razie będę odpoczywać. Trzy tygodnie absolutnie bez rakiety. Siłownie też będę omijać szerokim łukiem. W grudniu będzie można mnie zobaczyć w lidze IPTL.