Korespondencja z Rotterdamu: tenis dla panczenistów

/ Artur Rolak , źródło: Korespondencja z Rotterdamu, foto: AFP

Żeby była jasność – to pierwsza i ostatnia korespondencja z hali Ahoy, gdzie na dwóch kortach rozgrywany jest turniej ABN-AMRO World Tennis Tournament. I wcale nie dlatego, że organizatorom dałoby się co nieco zarzucić (od imprezy kategorii ATP World Tour 500 można oczekiwać ciut więcej). Po prostu Łukasz Kubot i Robert Lindstedt odpadli w pierwszej rundzie, a właśnie z ich powodu klucze do redakcji zostały pod wycieraczką.

Zanim jednak świeżo upieczeni mistrzowie Australian Open wyszli na kort numer 1 (numer brzmi nieźle, ale to kort z mniejszymi trybunami, w bocznej hali), musieli zajrzeć do players’ lounge. W Rotterdamie to pomieszczenie przypomina bardziej stołówkę zakładową połączoną ze świetlicą niż salonik dla głównych gości. Stołówkę – bo dania na ciepło wydaje za pokwitowaniem szef kuchni (a jeśli nawet nie szef, to przynajmniej tak wygląda), a reszta jest już samoobsługowa – desery, owoce, jogurty… A dlaczego świetlicę? Bo znad talerza można oglądać transmisję z igrzysk olimpijskich w Soczi.

Co przez cały dzień może pokazywać telewizja holenderska? Oczywiście łyżwiarstwo szybkie. Wyścigu na 500 metrów mężczyzn Łukasz Kubot nie oglądał, bo przygotowywał się do pracy. Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski, którzy mieli grać zaraz po nim, mogli sobie pozwolić na chwilę relaksu. „Frytka” od razu się założył z Radosławem Szymanikiem, kto z kolejnej pary szybciej dojedzie do mety. Przegrał, więc musiał przynieść kapitanowi sok z lodówki. Nie chciał co chwila wstawać od stołu albo uznał, że nawet sok w zbyt dużych ilościach może szkodzić, więc zrezygnował z dalszej zabawy. Wtedy włączył się do niej „Matka” i poszło mu znacznie lepiej niż partnerowi z debla. W międzyczasie Jerzy Janowicz (gra jutro w sesji wieczornej) uznał, że łyżwiarstwo szybkie to strasznie nudny sport. Na szczęście nikt tego nie przetłumaczył sąsiadom na niderlandzki, no bo i jak? Na angielski też nie, bo po co…

Telewizor grał, do mety dojeżdżały kolejne pary, komentatorzy – chyba – zastanawiali się, który z Holendrów zdobędzie złoty medal, a na korcie numer 1 Łukasz Kubot i Robert Lindstedt grali pierwszy mecz od finału w Melbourne. Zaczęło się kiepsko – Szwed zakończył pierwszego gema podwójnym błędem serwisowym, a pierwszego seta kolejną stratą podania. Jak by nie liczyć – 3:6.

Julien Benneteau i Edouard Roger-Vasselin nie grali wcale nadzwyczajnie. To „nasi” (bez wskazywania palcem, kto więcej, bo to przecież gra zespołowa) popełnili mnóstwo błędów, jakich podczas transmisji z Melbourne w ich wykonaniu nie widzieliśmy. Francuzi rzucili hasło „bijmy mistrzów” i w drugiej partii objęli prowadzenie 3:0 (tym razem serwisu nie utrzymał Polak). Kubot z Lindstedtem doprowadzili jeszcze do tiebreaka, ale seta i meczu nie uratowali.

Na tablicy było 6:3, 7:6. Tego wyniku nie trzeba było gasić, wystarczyło tylko zmienić nazwiska uczestników kolejnego meczu – w miejsce Francuzów wpisać Mariusza Fyrstenberga i Marcina Matkowskiego, a przy trójce i szóstce Thiemo de Bakkera i Igora Sijslinga. Jako że to „wildcardowa” para gospodarzy, trybuny wypełniły się niemal do ostatniego miejsca. Trzeba przyznać, że ta publiczność zna się na tenisie i wie, kiedy bić brawa. Również rywalom swoich.

Fyrstenberg i Matkowski do świetlicy już nie wrócili. A tam tylko Andy Murray ze swoją ekipą nie okazywał zainteresowania telewizorem. Chyba żaden Holender, który ma akredytację upoważniającą do wstępu do tego pomieszczenia, nie przegapił biegów decydujących o podziale medali. Nuda, znowu trzech „Pomarańczowych” na podium…

Artur St. Rolak, Rotterdam