Lepiej być nie mogło

/ Michał Jaśniewicz , źródło: Korespondencja z Wrocławia, foto: Piotr Hawalej / Mediasport

Pierwszy dzień zmagań w Hali Stulecia przyniósł optymalny scenariusz dla polskich tenisistów – sześć wygrany setów, przy ani jednym przegranym. Dostarczył on również sporo wniosków, nie tylko natury czysto sportowej.

Dwa wnioski z piątkowych wydarzeń we Wrocławiu są oczywiste – mamy kompletną drużynę gotową walczyć o Grupę Światową, a w Polsce nadchodzi (już nadszedł?) prawdziwy „bum” na tenisa. Wielkim sukcesem było z pewnością zapełnienie niemal po brzegi Hali Stulecia. Szacuje się, że na trybunach zasiadło ponad 5 tysięcy kibiców.

Niestety trzeba dostrzec również mankamenty. Na kilkanaście minut przed rozpoczęciem spotkania przed dwoma kasami stała jeszcze bardzo długa kolejka ludzi po bilety (rezerwować można było je internetowo, ale odebrać trzeba własnoręcznie). Należy podkreślić, że jest to wina nie tylko organizatorów (można było pomyśleć o udostępnieniu większej ilości kas lub innych sposobach dystrybucji), ale również kibiców, gdyż zdecydowana większość chciała zakupić bilet tuż przed meczem. W godzinach przedpołudniowych przy kasach było praktycznie pusto! Dodać do tego należy, że bilety w kasach nabywać można było od poniedziałku.

""

""
(Im bliżej do meczu, tym kolejka przed kasami robiła sie dłuższa)

""

Wynika to najprawdopodobniej z niedoświadczenia osób (gdzie miałyby je zdobywać?), które nie doceniły skali wydarzenia. Tymczasem zupełnie normalnym jest, iż zakup wejściówki na duże imprezy tenisowe zabiera sporo czasu. Niektórzy być może pamiętają jakie kolejki towarzyszyły osobom chcącym nabyć bilet na nieodżałowany turniej ATP w Sopocie.

Wróćmy jednak do Wrocławia. W efekcie problemów z zakupem biletów oficjalną prezentację drużyn oraz hymny obu państw obserwowała stosunkowo nieduża ilość kibiców, niektórzy pojawiali się dopiero na trzecim secie Janowicza z Kaviciem. Sam doping również pozostawiał nieco do życzenia, co delikatnie starał się zasygnalizować podczas konferencji prasowej „Jerzyk”.

Momentami rzeczywiście podrywała się do dopingu cała Hala Stulecia (głównie w postaci oklasków) i robiło to niesamowite wrażenie, ale zazwyczaj wsparcie dla tenisistów było wynikiem okrzyków dosłownie kilku osób. Zdarzało się, że był to doping delikatnie rzecz ujmując – niskich lotów. Nie chodzi nawet o to, że pojawiały się brawa po podwójnych błędach Słoweńców. Trzeba przyznać, że takie rzeczy mają miejsce podczas wielu spotkań Pucharu Davisa na całym Świecie. Gorsze były np. okrzyki nawołujące polskich tenisistów do zaprezentowania konkretnych zagrań (typu – „serwis i do siatki!”). Miały one często charakter żartobliwy, ale niektórzy jakby zapominali, że są świadkami ważnego sportowego wydarzenia.

""
(podczas oficjalnej prezentacji obu drużyny sporo miejsc było jeszcze wolnych, trybuny zapełniały się przez cały czas trwania meczu Janowicza z Kavciciem.)

 

Na pewno brakowało też zorganizowanego dopingu. Janowicz z pewnym rozrzewnieniem wspominał ubiegłoroczny finał Pucharu Davisa i fanatyczny doping czeskich kibiców (łodzianinowi szczególnie przypadły do gustu bębny). Wiele przemawia za tym, że to dopiero początek sukcesów polskich tenisistów w rozgrywkach drużynowych. Może więc warto byłoby pomyśleć o stworzeniu klubu kibica polskiej reprezentacji daviscupowej (lub ogólnie tenisowej) – na wzór tego co funkcjonuje przy PZPN (czy raczej funkcjonowało, bo przy okazji dystrybucji biletów na Euro 2012 wszystko się „posypało”, ale to zupełnie osobny temat). Właściwa aktywizacja kibiców przez Polski Związek Tenisowy z pewnością byłaby wskazana. Warto podglądać i czerpać doświadczenia z meczów siatkarskich, czy turniejów skoków narciarskich. Właściwie poprowadzony doping potrafi stworzyć zupełnie niezwykłe widowisko. W tym elemencie środowisko tenisowe na pewno ma jeszcze rezerwy.

A co można powiedzieć na temat kwestii czystko sportowych po pierwszym dniu rywalizacji Polska – Słowenia? Jerzy Janowicz miał kilka krótkich przestojów w grze i sam po meczu przyznał, że nie jest do końca zadowolony ze swojej dyspozycji, ale przecież wygrał w trzech setach nie musiał nawet rozgrywać żadnego tie breaka. Na pewno świetnie funkcjonował serwis łodzianina, który raz posłał piłkę z prędkością 246 km/h, a innym razem z szybkością 240 km/h. Z pewnością egzamin na lidera polskiej ekipy Janowicz zdał („Jerzyk” wzbrania się przed określaniem go liderem, ale faktem jest, iż był to dzisiaj jego inauguracyjny mecz w roli pierwszej polskiej rakiety).

Nadzwyczajny mecz zagrał Łukasz Kubot, którego wychwalał kapitan naszej ekipy – Radosław Szymanik. Miał jednak ku temu absolutnie zasłużone podwody. Urodzony niedaleko Wrocławia (w Bolesławcu) zawodnik od początku do końca pojedynku z Gregiem Żemlją prezentował tenis najwyższych lotów, oparty na bardzo ofensywnej grze. Było wszystko – częste wypady do siatki, efektowne stop woleje, czy grane na pełnym ryzyku (i najczęściej skutecznie) returny. Po prostu – mecz idealny. Trudno więc się dziwić, że po spotkaniu Kubot z satysfakcją mówił o swojej dyspozycji. Tenisista mocno podkreślał też świetną organizację spotkania, przychylność władz Wrocławia, dobrze przygotowany kort oraz wsparcie publiczności.

Nikt z polskiej drużyny nie chce zapeszać (to zrozumiałe), ale wiele wskazuje na to, iż już jutro biało-czerwoni zapewnią sobie awans do kolejnej rundy Pucharu Davisa. Stanie się tak jeżeli Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski pokonają Blaza Kavcicia oraz Grega Żemlję. Słoweńcy w rankingu deblowym zajmują bardzo odległe pozycje, ale z na pewno będą chcieli wyładować sportową złość po dzisiejszych porażkach, więc nasz duet musi mieć się na baczności.