Maryla Rodowicz: niech żyje tenis!

Maciej Weber , foto:

Maciej Weber

 


Opowiada Maryla Rodowicz 


Notował Artur St. Rolak 


Na pani bierne związki z tenisem są niezbite dowody: z jednej strony obecność na trybunach podczas turnieju Polsat Warsaw Open, z drugiej kilka słów o kortach w kultowym już przeboju „Niech żyje bal!”. Czy czynem też pani zaświadczy, że tenis to fajny sport?
– Pyta pan, czy ja gram? Grałam przez dwadzieścia lat, i to szaleńczo, intensywnie, z wielką miłością. Teraz, z powodu kłopotów z kolanami, zostało mi tylko oglądanie tenisa w telewizji. Wszyscy w domu śpią, a siedzę po nocach i oglądam.
Gdyby złota rybka błyskawicznie wyleczyła pani kontuzjowane kolana, to kim chciałaby zagrać wymarzonego debla albo miksta?
– Marzenie to ja miałam inne – zawsze uważałam, że można pokonać Alicję Resich-Modlińską, która przecież gra bardzo dobrze. Chciałam ciężko potrenować przez rok, całkiem zawodniczo, i jej dokopać, ale więzadła nie pozwoliły.
Jak chciała ją pani pokonać? Co było pani najgroźniejszą bronią na korcie?
– Naturalny slajsowany bekhend. W moim wykonaniu było to bardzo zaczepne uderzenie – ja nie wiedziałam, dokąd piłka poleci, a tym bardziej przeciwnik.
Podobno nigdy nie narzekała pani na kondycję. Mówią, że potrafiła pani grać nawet po dziewięć godzin dziennie.
– No ba jak już grać, to grać! Do dziś pamiętam, jak kiedyś na kortach Elektryczności spotkałam śp. Zdziśka Ambroziaka. Zaczęliśmy w południe, skończyliśmy o czwartej, a było chyba ze 40 stopni. Lało się z nas, ale graliśmy.
A co jest pani piętą achillesową na korcie?
– Serwis…
Pamięta pani swoją pierwszą rakietę?
– We dwie z Agnieszką Osiecką pojechałyśmy na wakacje do Słonecznego Brzegu. Obok ośrodka były korty, więc kupiłam sobie rakietę i buty. Trener był bardzo przystojny… Właśnie wtedy w stawiałam pierwsze kroki i szybko się wciągnęłam, grając w upale po kilka godzin dziennie. Na punkcie tenisa oszalałam do tego stopnia, że potem na wszystkie festiwale i koncerty jeździłam z rakietą. Na wakacje zresztą też. A jeśli z jakiegoś powodu jej ze sobą nie zabrałam, to kupowałam kolejną, jeśli tylko na miejscu były jakieś korty.
Przed telewizorem przesiedziała pani niejedną godzinę, niejeden turniej. Który mecz uważa pani za najlepszy?
– Pamiętam, jak Wiktoria Azarenka płakała z bólu, ale grała. To był chyba kobiecy Masters w zeszłym roku… Nie mogę powiedzieć, że to był najlepszy mecz. Raczej dziwny, ale zrobił na mnie wrażenie. Bardzo lubię oglądać Andy’ego Murraya, bo on jest taki nierówny – człapie sobie po korcie, wygląda nieporadnie, a za chwilę zagra genialnie. A potem znów jak amator. Ciekawy przypadek. Lubię też Karolinę Woźniacką, mam z nią nawet zdjęcie.
Tenis jest dość popularnym sportem wśród polskich artystów. Grają muzycy, aktorzy, komicy. Moda, przypadek czy może jednak tenis ma jakiś wpływ na formę potrzebną na scenie?
– Tenis, jeżeli już ktoś się wciągnie, uzależnia niezależnie od zawodu. Można być i górnikiem, i szansonistką. Tenisa nie da się porównać z żadnym innym sportem, bo każda piłka jest inna, każdą trzeba odbić inaczej. Dzięki temu można się poprawić już w następnej akcji. W piłce nożnej, której też jestem wielką fanką, wiele zależy od tego, czy i jak ktoś mi poda.
Szkoda, że taka pasja nie jest zaraźliwa…
– W młodości uprawiałam lekką atletykę, bo była modna, a była modna, bo była tania. Tenis był niszczony ideologicznie. Gdybym teraz była dzieckiem, to absolutnie – tylko tenis! Próbowałam zapędzić na korty moje dzieci, ale nie udało mi się. Żeby dziecko chciało trenować, to rodzic musi się poświęcić. Musi jeździć na treningi, siedzieć, czekać, pilnować. A ja myślałam, że one same grzecznie pójdą na trening… Córka mogłaby być nawet niezłą tenisistką, bo jest niesamowicie silna, gibka i ma dobrą koordynację. Synowie raczej nie – jeden jest typem „misia” i zawsze miał problemy ze ścięgnami, a drugiemu brakuje elastyczności, luzu.
Pani obecność na „Baba Cup” nie wygląda więc na przypadkową.
– Nie, no skąd!
Od kiedy sport jest obecny w pani życiu? Chyba od dziecka, bo inaczej nie byłaby pani mistrzynią Polski młodziczek w biegu na 80 metrów przez płotki.
– Od podszewki! Sport mnie wychował. Nauczył dyscypliny, wiary we własne siły i podnoszenia się po porażce.
Potem była Akademia Wychowania Fizycznego. Skąd taki pomysł, skoro chciała pani śpiewać?
– Tak naprawdę to było mi wszystko jedno, co będę studiowała. Nie dostałam się na Akademię Sztuk Pięknych, potem oblałam egzamin na weterynarię, ale przede wszystkim chciałam się zahaczyć w klubach studenckich. Na AWF zdałam całkiem dobrze, bo byłam bardzo sprawna. I od razu zaczęłam śpiewać w klubach w całej Polsce.
O futbolu zaśpiewała pani całą piosenkę, którą zna chyba każdy kibic pamiętający mistrzostwa świata z 1974 roku. A o tenisie tylko jedną linijkę.
– Szalejcie aorty, ja idę na korty…
Czy będzie ciąg dalszy?
– No, trzeba o tym pomyśleć…