Wimbledon: brytyjskie sny spełnione!

/ Mateusz Grabarczyk , źródło: własne/wimbledon.org, foto: AFP

Po 77 latach Brytyjczyk na szczycie Wimbledonu! Andy Murray pokonał w finale Novaka Djokovicia.

Wyspy oszalały. Kim Sears długo trzymała się za głowę, nie dowierzając, Judy Murray skryła twarz i rozpłakała się jak dziecko, a kort centralny z premierem Davidem Cameronem na czele, wzgórze Henmana i miliony przed telewizorami długo nie przestawały oklaskiwać ich nowego bohatera.

Trzy godziny i dziesięć minut trwał tegoroczny finał. Nie był najdłuższy, nie był najpiękniejszy, nie był też najbardziej emocjonujący. Andy Murray stanął na wysokości zadania i zagrał bardzo dobre zawody, ale Novak Djoković nie miał swojego dnia. Wszystko wskazuje na to, że to półfinałowa mordercza bitwa z Juanem Martinem Del Potro kosztowała Serba tak wiele, który największe braki miał dziś w siłach fizycznych. Nawet jak ciało zrywało się do lepszej gry, wyraz twarzy mówił, że nie jest dobrze.

Długie wymiany, mało wypadów do siatki, wyrównane gemy – tak od początku miał wyglądać ten mecz i tak wyglądał. Minął kwadrans, zanim obaj tenisiści udali się na pierwszą dziewięćdziesięciosekundową przerwę po trzech gemach. Murray już prowadził z przełamaniem, bo Djoković robił zaskakująco wiele prostych błędów. Ale po odpoczynku Serb nieoczekiwanie zrewanżował się rywalowi i wrócił do gry. W siódmym gemie Szkot znowu zdobył przewagę przełamania i o mały włos, aby doszło do powtórki sprzed kilkunastu minut. Tym razem Murray jednak się zawziął, obronił break pointy i wyszedł na 5:3. Chwilę potem skończył seta, w którym Djoković popełnił 17 niewymuszonych błędów i zanotował tylko 6 kończących uderzeń. Identyczne liczby miał Szkot tylko w odwrotnych rubrykach.

Serb się męczył, ale nie poddawał. Pojawiła się dla niego nadzieja, gdy przełamał Murraya w drugiej partii i objął prowadzenie 4:1. Wynik wygląda na wysoki, ale przecież to przewaga tylko jednego breaka. Murray ją odrobił. Niesiony niesamowitym dopingiem wyrównał na po cztery, a kilka minut później zadał decydujący cios, wychodząc na 6:5. Brytyjczycy szaleli, a Szkot utrzymał podanie i znalazł się jednego seta od tenisowego raju.

Gdy Murray rozpoczął trzecią partię od następnego breaka i prowadzenia 2:0, nikt chyba już nie wierzył (patrząc na postawę Djokovicia), że coś może Brytyjczykowi zaszkodzić. Szkot przy prawdziwym szaleństwie na trybunach (słowo „wsparcie” zupełnie nie oddawałoby tego, co działo się wśród publiczności) grał wspaniale. Bardzo dobrze serwował, umiejętnie i cierpliwie rozgrywał długie wymiany, a także – na co trzeba zwrócić szczególną uwagę – fantastycznie ruszał do wszelki krótszych zagrań rywala. Serb starał się coś zmienić, skracał wymiany coraz częstszymi wycieczkami do siatki, grał drop shoty, ale Murray dobiegał do wszystkiego i karcił lidera niemiłosiernie.

A jednak w końcu coś zadziałało. Djoković się poprawił i z beznadziejnego stanu wygrał cztery gemy z rzędu, mając przewagę przełamania i wynik 4:2. I co z tego? Nic. Murray znowu wrócił do gry, odrobił breaka, wyrównał na 4:4, a po chwili przełamał Serba raz jeszcze. Dopiero wtedy doczekaliśmy się emocji na najwyższym poziomie. Gdyby widzowie na trybunach mogli, oglądaliby dziesiątego gema na stojąco. Murray wyszedł na 40-0, ale wszystkie trzy punkty mistrzowskie Djoković wybronił w wielkim stylu, grając najlepszy fragment meczu. Zaczęła się niesamowita walka na przewagi, podczas której publiczność nie wytrzymywała napięcia i krzyczała podczas wymian. Serb miał break pointa, potem drugiego i trzeciego, ale w najważniejszych chwilach Szkot kapitalnie atakował i trafiał. Mógł mieć i czwartego, gdyby skończył prostego smecza. Zagrał jednak zachowawczo, wprost w rywala i doczekał się kontry. Przy czwartej piłce meczowej już po returnie Serba jeden z kibiców wystrzelił ze szczęścia. Przedwcześnie, bo piłka wylądowała w korcie, ale kolejne uderzenie Djokovicia zatrzymało się na taśmie. I wtedy wszyscy mogli już eksplodować z radości.


Wyniki

Finał singla:
Andy Murray (Wielka Brytania, 2) – Novak Djoković (Serbia, 1) 6:4, 7:5, 6:4