Roland Garros: finał w półfinale

/ Mateusz Grabarczyk , źródło: rolandgarros.com/własne, foto:

Przed nami przedwczesny finał Rolanda Garrosa. Wiem, brzmi to banalnie, ale tak po prostu jest, i już. Abstrahując od drobnych potknięć, Novak Djoković i Rafael Nadal grają teraz najlepiej. Szkoda, że jeden będzie musiał jutro odpaść.

Na ten mecz czekali wszyscy. Pech chciał, że Serb i Hiszpan trafili do tej samej połówki turniejowej drabinki. A w zasadzie nie pech tylko Maria Szarapowa, bo to ona wyciągała numerki. Ich pojedynek w finale byłby pięknym zwieńczeniem Rolanda Garrosa. Nie udało się, ale przynajmniej będziemy mieli piękny półfinał, bo nie wierzę, że to spotkanie potrwa dwie godziny i zakończy się w trzech setach. Dużo bardziej prawdopodobny jest taki scenariusz, że zapamiętamy tę bitwę na długo. Jestem też skłonny zaryzykować stwierdzenie (chociaż nie wiem, czy to naprawdę ryzyko), że ten, który wygra jutro, wygra też w niedzielę.

Takiego meczu chyba nie trzeba zapowiadać. Wszyscy sympatycy tenisa wiedzą, że to szlagier. Na palcach jednej ręki można policzyć zawodników, których mecze tak elektryzują całą tenisową brać. Dodatkowego smaczku dodaje temu starciu fakt, że ma miejsce w Paryżu – królestwie Rafaela Nadala, gdzie Hiszpan został pokonany jeden jedyny raz. Jedno królestwo Novak Djoković już Rafie w tym sezonie zabrał, pokonując go po serii ośmiu triumfów w Monte Carlo. Każda seria kiedyś się kończy – mówią wszyscy. Czy Nadal pozwoli, żeby i ta się skończyła?

Co z tego, że Hiszpan stracił sety z Brandsem i Klizanem? Co z tego, że męczył się z Fogninim? Wreszcie co z tego, że Djoković przespał pierwszą partię w meczu z Kohlschreiberem? Turniej wielkoszlemowy trwa dla tych najlepszych dwa tygodnie i nie ma możliwości, aby go przebrnąć bez chociaż jednego słabszego momentu. Jedni wolniej się rozkręcają, inni mają kryzys w środku, ale gdy dochodzi do najważniejszych spotkań, są gotowi. I oni gotowi na jutro też będą.

Drugi półfinał pozostaje trochę w cieniu pierwszego, ale przecież też zapowiada się interesująco. David Ferrer ma pecha, bo trafił na czasy, kiedy grają Nadal, Djoković i Federer. Jest wiecznie za nimi. Solidny, niezmordowany, waleczny, konsekwentny. Po prostu dobry. Ale doścignąć wielkiej trójki (a może i czwórki, jeśli licząc z Murrayem) ciągle nie może. Nie znaczy, że z nimi nie wygrywał, bo robił to i nawet na wielkich imprezach, ale zawsze odpadał przed metą. Ma na koncie pięć wielkoszlemowych półfinałów. Ten będzie szósty i aż nasuwa się pytanie: jeśli nie teraz, to kiedy? Jeszcze nigdy Ferrer nie stał przed tak dużą szansą, bo jeszcze nigdy na tym etapie wielkoszlemowej imprezy nie grał z kimś niżej notowanym od siebie. We wszystkich poprzednich półfinałach trafiał na: Djokovicia (trzykrotnie), Nadala (raz) i Murraya (raz).

Jo-Wilfried Tsonga łatwo pola nie odda. Zagra przecież przed tłumami głodnych sukcesu swojego reprezentanta Francuzów. Publiczność będzie go niosła i może zanieść aż do wielkiego finału, bo Tsonga nie tylko w spotkaniu z Federerem, ale i poprzednich pojedynkach pokazał, że go na to stać. On, w przeciwieństwie do Ferrera, smak wielkoszlemowego finału już zna, ale pewnie chciałby sobie to odświeżyć, bo od tamtego sukcesu minęło już ponad pięć lat.

Zarówno Ferrer jak i Tsonga uniknęli tych największych, czyli Nadala i Djokovicia. I dzięki temu obaj mają do finału drzwi otwarte szeroko jak nigdy. Właśnie dlatego możemy się spodziewać wyrównanego i emocjonującego spotkania, w którym ciężko wskazać faworyta.

Nudzić się jutro nie powinniśmy. Początek o 13, a koniec… kto to wie?